img_6129.jpg

Fot. Anna Zawadzka

O chodzeniu do weterynarza

Anna Zawadzka
W numerach
Luty
2023
2 (795)

Są takie osoby, które potrafią przytrzymać zwierzę podczas zabiegu w gabinecie lekarskim. Podać psu lek tak, żeby połknął. Wyciągnąć kota spod łóżka i wsadzić go do transportera. Wypsikać mu lekarstwem dziąsła. Unieruchomić podczas USG. Robią to tak, żeby nie skrzywdzić przerażonego, wyrywającego się, walczącego zwierzęcia. Zachowują spokój i ogarniają sytuację. Bardzo chciałabym być taką osobą. Niestety jestem jej przeciwieństwem.

Chodzenie z kotami do weterynarza jest dla mnie koszmarem. Jeśli mamy umówioną wizytę na wieczór, od rana boli mnie głowa i nie jestem w stanie na niczym się skupić. Z wizyty wracam spocona, mój pot śmierdzi strachem. Wypuszczony z transportera kot czmycha pod łóżko, a ja czmycham do kuchni, gdzie trzęsącymi się dłońmi wyciskam z listków hydroksyzynę i coś na migrenę. Zajęło mi kilka lat, nim byłam w stanie sama zawieźć kota do lekarza. Wizyty odwlekałam, ile się dało, aż w końcu wzywałam na pomoc przyjaciela – kociarza i psiarza, który jest właśnie kimś takim, jak opisałam powyżej. To nie on mi pomagał ogarniać moje koty, to raczej ja starałam się mu w tym nie przeszkadzać. Potem wyjechałam do innego miasta, więc musiałam się w końcu tego nauczyć. Kiedy pierwszy raz zrobiłam to sama, po wyjściu z gabinetu usiadłam w poczekalni. Mój kot miauczał na pół przychodni, a mi za bardzo kręciło się w głowie, żeby wyjść na ulicę. W gabinecie okazało się, że nie muszę zwierzęcia trzymać, bo jest od tego asystentka. Poczułam niewysłowioną ulgę. Bardzo się bałam, że nie potrafiłabym tego zrobić. I bardzo się tego wstydziłam. Kiedy pierwszy raz byłam z kotem u weterynarza, musiałam wyjść z gabinetu. Nie mogłam patrzeć, jak robią mu coś wbrew jego najsilniej wyrażanej woli, ignorując jego trwogę i pacyfikując jego waleczność. Wiedziałam, że to strasznie dziecinne. Wiedziałam, że to znaczy, że nie jestem dobrą kocią mamą, bo nie umiem pomóc mojemu zwierzęciu. Boję się, że jakiś weterynarz w końcu mi to powie: nie może pani mieć kotów, skoro nie umie sobie pani poradzić z ich leczeniem.

img_6132.jpg

Fot. Anna Zawadzka

Jeśli chodzi o leczenie, pomoc zwierzęciu wymaga zachowania dystansu. Konieczny jest ten kawałek przestrzeni między człowiekiem a nim. Oddzielenie od stanu, w jakim jest zwierzę, bo tylko ono pozwoli nie nadużyć zwierzęcego zaufania i użyć przeciwko zwierzęciu siły. Złamać jego wolę. Czym jest ten dystans? Paternalizmem? Antropocentryzmem? Dominacją gatunkową? Może wszystkim po trochu? Z czasem (i tylko czasem) nauczyłam się go udawać. Potem każdorazowo czuję się tym własnym teatrzykiem zniszczona. Bo ten moment, gdy zwierzę się wyrywa, a ty musisz je utrzymać, gdy czujesz pod palcami, jak jego zarazem kruche i giętkie ciało sztywnieje, a potem zaczyna się wić, żeby wyswobodzić się z twojego chwytu – choćby nie wiem jak tego nie nazwać, to jest przemoc. Naga, fizyczna siła przeciwko słabości. To jest łamanie.

Widziałam takie łamanie w wersji hard. Widziałam, jak kota, który reagował na lekarzy agresją, zamyka się w zaciskowej klatce, żeby zrobić mu zastrzyk. A że kot musiał takich zastrzyków dostać dziesięć, robiono mu ten horror codziennie. Po szóstym zastrzyku prowadząca leczenie weterynarka powiedziała mi, że co prawda to ryzykowne, ale zamienimy zastrzyki na tabletki do podawania w domu, bo kotu grozi depresja.

Nic dziwnego. W dzieciństwie przez kilka lat regularnie doświadczałam przemocy ze strony osoby ode mnie starszej, większej, silniejszej. Jej ulubioną zabawą było wywrócić mnie, zmusić do leżenia na wznak, usiąść na mnie, jedną ręką trzymać mi obie ręce za moją głową, a drugą mnie molestować. Gorsze od samego molestowania było poczucie absolutnej bezsilności. Nie znam bardziej potwornego uczucia. Dlatego nie potrafię tego komuś zrobić. Nie jestem w stanie unieruchomić kogoś fizycznie, wbrew jego woli.

To jest oczywiście projekcja. Zwierzęta są łatwym ekranem. Nie mówią, więc nie zaburzają procesu projekcji tak jak ludzie. Chcę także wierzyć, że mają gdzieś, co ja sobie na ich temat wyobrażam, dopóki umiem trafnie odczytywać ich potrzeby i je zaspokajać. Zastanawia mnie jednak, co sprawia, że wybieramy takie, a nie inne zwierzę.

Na śmierć Pelego – kota, który mieszkał ze mną siedemnaście lat, całe swoje życie – przygotowywałam się już od jakiegoś czasu. Uzbierałam pieniądze na jego leczenie, gdyby zapadł na zdrowiu. Obserwowałam, jak się starzeje. Próbowałam sobie wyobrazić, jak to będzie wracać do pustego mieszkania. To ostatnie kompletnie mnie przerastało. Gdy Pele zachorował i było już jasne, że nie wydobrzeje, myślałam: wyjadę. Zrobię to wszystko, czego nie mogłam robić od siedemnastu lat: pojadę daleko, na długo, nie tęskniąc za kotem w domu, nie martwiąc się, jak on to przeżywa, że mnie nie ma. To były gorączkowe fantazje. Chaotyczne i szalone. Fantazje o ucieczce po śmierci przed śmiercią.

img_6151.jpg

Ostatni tydzień życia Pelego byliśmy codziennie w klinice weterynaryjnej. Pele był tak słaby, że nawet nie napinał mięśni, kiedy trzymałam go podczas zabiegów. Fot. Anna Zawadzka.

Ostatnie dni przed śmiercią Pele dostawał końską dawkę sterydów. Weterynarka powiedziała, że jeśli na to nie zareaguje, powinnam dać mu odejść. Nie zareagował. Poczekałam jeden dzień dłużej, na wszelki wypadek. Pele nic nie jadł, nie miał już siły wstać, doczołgiwał się do miski z wodą, a potem sikał pod siebie. O ósmej rano zadzwoniłam po weterynarza, żeby przyjechał zrobić eutanazję. Czas między ósmą a jedenastą rano był najstraszniejszy. Co kilkanaście sekund chwytałam za telefon, żeby tego lekarza odwołać. Kiedy lekarz przyjechał, leżałam z Pelem i chciałam umrzeć z nim. Też chciałam te zastrzyki. Nie wyobrażałam sobie, że może być jakieś życie po jego śmierci. Że w ogóle może być potem cokolwiek.

Lekarz zabrał jego ciało zawinięte w mój ręcznik, ja zadzwoniłam do przyjaciół. Akurat byli w schronisku, są tam wolontariuszami, pracują z psami po przejściach. Wiedzieli o Pelem, więc czekali na mój telefon. Kiedy odebrali, najpierw usłyszałam psi jazgot. Szczekanie, szczekanie, zewsząd szczekanie. To było tak, jakby ktoś wpuścił mi w płuca powietrze. Wzięłam ulubioną poduszkę Pelego, wsiadłam z nią w pociąg, przyjechałam do przyjaciół, a oni zabrali mnie do schroniska. Jechałam tam z tą poduszką przyklejoną do brzucha, jak do szpitala karetką na sygnale. Już wiedziałam, że nigdzie nie wyjadę. Gorączka minęła. Zmyła ją najpierw rozpacz, a potem psy ze Schroniska na Paluchu: Ossi, Jadzia, Jeżyk i Runa. Trzymały się na dystans, podchodziły po parówki, przyglądały mi się, krążyły. Były obok. Już wiedziałam, że wezmę kota. Koty. Wszystkie koty świata. Wszystkie je chcę mieć obok. Teraz, natychmiast.

Wtedy zaczęło się szukanie. Wchodziłam na strony schronisk i fundacji, oglądałam zdjęcia kotów do adopcji. Rosło we mnie poczucie niezręczności, a nawet absurdu. Jak mam dokonać tego wyboru, skoro wiem, że z każdym, absolutnie każdym kotem zbuduję relację, pokocham go na śmierć i życie? A jednak pewne koty przyciągają moją uwagę bardziej niż inne. Dlaczego wybierasz właśnie to zwierzę? Po części ze względu na to, kim chcesz być we własnych oczach: ratowniczką, więc weźmiesz kota, którego strach i rozpacz wciska w pręty klatki? Przebojową laską, więc weźmiesz rozbójnika? A może spełnieniem fantazji o intelektualiście pracującym w ciszy własnego gabinetu, więc zaadoptujesz dostojnego kanapowca? A jednak są zwierzęta, które bez względu na wizerunek własny, coś w tobie poruszają. W coś trafiają. Oczywiście nie one same, bo to znowu jest kwestia projekcji. Coś w ich wyglądzie, zachowaniu albo opisie sprawia, że wpasowują się w twoje deficyty. Wydają się leczniczą maścią na najbardziej skrywane rany i taką funkcję pełnią potem w twoim domu.

Pele umarł rok temu, za kilka dni będzie pierwsza rocznica jego śmierci. Dziś mieszkam z dwoma kotkami. Kamyk jest iskrą. Energią. Świetlikiem w ciemnym lesie. Przywracał mnie do życia po śmierci Pelego. Gruszka jest samym miękkim. Strachem, bezradnością, delikatnością. Zawsze czujna, przyczajona, skulona, bardzo powoli obdarza mnie zaufaniem i bardzo szybko je wycofuje, jeśli tylko zrobię za szybki ruch, wejdę z odkurzaczem do jej pokoju, lub, no właśnie, wezmę ją do weterynarza. Jakiś kawałek mnie chciałby non stop przy niej warować, żeby już nigdy nic złego jej nie spotkało. Tak jak ja czasem chciałabym, żeby ktoś warował przy mnie, pozwalając mi zasnąć. Nie umiem tego zrobić dla siebie, więc robię to dla niej. Choć to jest znowu projekcja. Bo może Gruszka jest dużo silniejsza, niż myślę. Poradziła sobie jako zwierzę bezdomne. Po śmierci jej pierwszego człowieka rodzina zburzyła jego dom i zostawiła kotkę na gruzach. Spędziła tak wiele miesięcy. Dała radę. To ja nie daję rady, gdy o tym myślę.

Udostępnij

ANNA ZAWADZKA

(ur. 1980) - zrobiła doktorat z socjologii, pracuje w Instytucie Slawistyki PAN, współtworzy czasopismo "Studia Litteraria et Historica", napisała m.in. książkę "Ten pierwszy raz. Konstruowanie heteroseksualności" (WUW, 2015).