Nie brać jeńców
Przepraszam, że nazwałam cię Błażejem.
To ostateczny dowód na to, że żyjemy w symulacji. Zdarza się, że prowadzę z kimś naprawdę długą mailową konwersację i dana osoba nagle pisze do mnie „panie Błażeju”. To oczywiście problem z nazwiskami od imion, ale widzę w tym jakiś błąd w naszym matriksie.
Zatem Andrzeju, skończyłeś liceum już jakiś czas temu…
Matura 2015.
...no właśnie. A z twojego tekstu wynika, że bolało i ciągle boli.
I tu cię zdziwię. Moje liceum w Świdnicy wspominam świetnie. To było miejsce, gdzie traktowano nas bardzo partnersko i dawano nam sporo swobody – założyliśmy klub górski, sporo działaliśmy teatralnie, poza tym chodziłem do klasy filmowej, więc mnóstwo czasu spędziliśmy „na planie” czy przy stole montażowym. W drugiej klasie brałem udział w Olimpiadzie Literatury i Języka Polskiego, co paradoksalnie dało mi trochę więcej luzu: nauczyciele patrzyli przez palce na nieobecności, a ostateczny sukces potwierdził, że było warto. Moja polonistka podsunęła mi w tamtym czasie trochę dodatkowych lektur, które były dla mnie przełomowe – pamiętam na przykład, jak przeczytałem Huizingę, który wywrócił moje myślenie o średniowieczu.
Perspektywę zmienił na pewno upływ czasu, dystans i zainteresowanie strukturalizmem. Wiele rzeczy, które uznawałem za oczywistości, nabrały innych znaczeń lub konkretnego nacechowania. Aspekty systemowe, ukryte, na które nie zwracałem wcześniej uwagi, a o których pisał choćby Foucault w Nadzorować i karać, stały się dla mnie wyraźne. Cała nomenklatura Bourdieu dotycząca przemocy symbolicznej również znalazła swoje emanacje w codzienności polskiej szkoły. Wyjeżdżając na studia reżyserskie do Krakowa, równolegle zacząłem pracować w młodzieżowej amatorskiej grupie teatralnej jako instruktor, więc doświadczenie zbiorowe tych młodszych ode mnie osób rzuciło też nowe światło na to, czym jest szkoła.
Instruktor i trochę pewnie terapeuta?
Trochę tak, choć dodajmy, że teatr nigdy nie zastąpi profesjonalnej pomocy terapeutycznej i granice w tym aspekcie są nam wszystkim potrzebne. Nie zmienia to faktu, że warsztaty są dla wielu okazją, żeby się po prostu wygadać, pobyć razem, odreagować szkołę. Z wielu nastolatków wypływa przy tej okazji frustracja, potrzeba i zarazem niemożność buntu, słowem dużo tłumionego gniewu. Dlatego dramat nawiązuje bardziej do ich doświadczeń niż do moich własnych. Starałem się też pisać o doświadczeniu zbiorowym. Od czasu do czasu bywam z różnych okazji w szkole i utwierdzam się w przekonaniu, że to przemocowa, głęboko niesprawiedliwa instytucja, która niestety jest tak fundamentalnie wymyślona, by realizować ilościowe, mierzalne cele, układane w szeregi tabel.
Dlaczego nie założyć, że nie zawsze autor chciał „coś powiedzieć”, nie zawsze też mamy narzędzia, by się do tego dobrać, ale ważne, że zostaje w nas po tym jakieś wrażenie?
Z moich doświadczeń ze studentami wynika, że z roku na rok są coraz cichsi, jakby przemieleni przez system. Może piszą w szkole za dużo testów a za mało wypracowań, dlatego nie bronią własnych opinii? Marzę, żeby się ze mną pokłócili, a oni tylko notują.
Trudno mi powiedzieć, czy uczniowie, z którymi teraz mam do czynienia, buntują się bardziej czy mniej niż kiedyś. Na pewno szkoła stara się formatować niczym taśma produkcyjna – system wymusza generowanie odpowiedzi „z klucza” i wypowiedzenie własnego zdania jest w nim niemal niemożliwe. Uderza mnie też kastrowanie doświadczenia afektywnego związanego na przykład z lekturą – nikt uczniów nie pyta, czy książka im się podobała czy nie, czy sprawiła im przyjemność, jakie w ogóle wywołała emocje. Od razu wkracza ten nieszczęsny, sławetny klucz (ciekawe, w jakim skarbcu trzymany), który ma daną pozycję zakodować, żeby mogła być mechanicznie odkodowana podczas „wielkiego finału”, jakim jest matura. To odcina uczniów nie tylko od emocji, ale też od samych siebie, bo jeśli nie można czegoś przyjąć po swojemu, to po co to w ogóle robić? Bardzo lubię esej Susan Sontag Przeciw interpretacji i uważam, że powinien być czytany w szkole – Sontag krytykuje w nim przymus analizy, wyciągania z dzieł ich rzekomo ukrytego przesłania, który to przymus przeszkadza nam się po prostu bezinteresownie cieszyć sztuką. Dlaczego nie założyć, że nie zawsze autor chciał „coś powiedzieć”, nie zawsze też mamy narzędzia, by się do tego dobrać, ale ważne, że zostaje w nas po tym jakieś wrażenie?
Jeszcze inaczej: są dopuszczalne i niedopuszczalne emocje. Wzruszenie patriotyzmem to emocja pożądana, nuda jest tabu. Mój syn był przekonany, że tytuł „Syzyfowe prace” wziął się stąd, że tego się nie da przeczytać – ale na lekcji nie było mowy o tym, jak uczniowie się nad tą książką umordowali.
No właśnie, a przecież z silną emocją, nawet negatywną, można pracować dalej, to bywa niezwykle twórcze. Zrobiliśmy niedawno z kolegą takie ćwiczenie intelektualne – przeczytaliśmy Glorię victis w kluczu queerowym i nagle się okazało, że jest tam mnóstwo fragmentów z wywrotowym potencjałem. Ale w programie szkolnym nie ma na coś takiego miejsca. Szkoła jest niestety przesiąknięta kontrolą, dyscyplinowaniem ciała, zarządzaniem czasem. Nawet te cholernie niewygodne krzesła, ten upokarzający przymus pytania o pozwolenie, żeby wyjść do toalety… Przecież to absurd – pytać, czy mogę, skoro muszę! Jestem uczestnikiem grupy Umarłe Statuty na Facebooku i tam czytam o tak szokujących nadużyciach praw ucznia, że to, co opisałem w sztuce, to jedynie przygrywka. Kiedy pokazuję swój tekst nastolatkom, bardzo się w nim odnajdują – gorzej niestety z teatrami, bo to nie jest coś, na co chciałoby się zabrać klasę.
dsc05312.jpg
Za mocne?
Oczywiście najwięcej wątpliwości budzi to krwiożercze, rabacyjne zakończenie, czyli wieszanie nauczycieli. Ale ta fantazja nie jest wzięta z kosmosu, nie jest nawet jakoś zaskakująca. Może jedynie przeskalowana...
To właśnie nas zainteresowało, że w finale bohater nie budzi się ze snu, nie bierzesz tego w nawias – po prostu powieszeni wiszą, zemsta dokonana.
Nie namawiam oczywiście do wieszania nauczycieli, ale zauważyłem, że coraz bliższa jest mi ścieżka rewolucyjna. Kiedyś wierzyłem tylko w ewolucję, w stopniowe zmiany. Obecnie zastanawiam się nad kwestią zarządzania gniewem, który może być twórczy, o ile nie jest zagłaskiwany, wyciszany.
Wyciszania uczy szkoła.
Tak, do tego dochodzi patriarchat, dyscyplinowanie dziewczynek, ciągłe przyuczanie do pokory. To są metody pacyfikowania gniewu, który mógłby się przerodzić w obywatelskie nieposłuszeństwo. Ale z drugiej strony, bo rzeczywistość nie jest przecież czarno-biała, gniew młodych bywa przechwytywany, kapitalizowany. Albo jeszcze inaczej: na młodzież zrzuca się odpowiedzialność prostym „to teraz coś z tym zróbcie”. Widać to wyraźnie przy okazji strajków klimatycznych: młodzież słyszy, że skoro jest taka „eko” i ma tyle energii, to świetnie, niech walczy. To nie w porządku, by zostawiać jej całe to bagno i liczyć, że jej szlachetny gniew uratuje planetę.
Bo to protekcjonalne?
Też, ale chodzi również o przestrzeń na przeżywanie młodości, dojrzewania: może młodzi ludzie mają inne plany, może woleliby przeżywać pierwszą miłość albo odnaleźć czy zdefiniować własną tożsamość? Oczekiwanie, że na zawołanie będą rewolucyjnie wkurzeni i naprawią błędy dorosłych, to przerzucanie odpowiedzialności, ale również cyniczna gra algorytmów i próba zarządzania nastrojami.
Ale radykalny finał twojej sztuki odsyła też do książki Rymkiewicza „Wieszanie”. On tam postawił kontrowersyjną tezę, że gdyby lud miał odwagę powiesić króla Stanisława Augusta, to bylibyśmy jak Francuzi obywatelami. A tak – ugrzęźliśmy w mesjanizmie, cierpiętnictwie zaborów i przewlekłym feudalizmie. Szkoła jest feudalna.
Emancypowanie się ze struktur feudalnych jest mi rzeczywiście bliskie. Rymkiewicz pisał o niedokonanym królobójstwie i o fantazji radykalnego oczyszczenia się w transgresji (zabić króla to przecież zabić: pana? ojca? boga? – tyle ciekawych możliwości!). Do samego Rymkiewicza jest mi daleko, ale jego książka co jakiś czas wraca – w serialu Artyści Strzępki i Demirskiego grany przez Jana Klatę portier czyta właśnie Wieszanie! To też książka o poniechaniu (w przedziwny sposób układa się w trójkąt z Fantomowym ciałem króla Sowy i Prześnioną rewolucją Ledera) – o tym, że zabrakło nam w pewnym momencie odwagi czy może świadomości buntu, a gdyby nie zabrakło, bylibyśmy gdzie indziej. Chociaż hierarchie nie zawsze są złe, to przecież nie znaczy, że mamy tkwić w skostniałych strukturach. Obawiam się jednak, że jeszcze dekady pracy przed nami, zanim z nich powychodzimy. Na szczęście jest coraz więcej głosów w debacie: możemy przeczytać Chamstwo Pobłockiego czy kolejne historie ludowe na czele z Leszczyńskim, a w Teatrze Polskim w Poznaniu, gdzie pracuję, zobaczyć spektakl Joanny Bednarczyk Kordian i Cham. Powidok folwarczny… Temat pączkuje, coraz więcej dostrzegamy. W moim dramacie pokazuję szkołę jako folwark, gdzie nauczyciele jako karbowi narzucają pańszczyznę prac domowych i kartkówek. Im więcej takich rzeczy rozbroimy, tym większe szanse na wyjście ze wszystkich symbolicznych folwarków, których wciąż niemało…
Zamykasz fantazję o buncie w prostej, sugestywnej wizji.
Zależało mi na tym, by to było proste, może nawet nieco komiksowe. Żeby to zrobić mocną kreską i nie brać jeńców. Opowiedzieć się wyraźnie po jednej stronie, tej uczniowskiej. To świetnie, że drukujecie też tekst o trudnej sytuacji nauczycieli, tylko że to jest już inna historia – ja chciałem pokazać, co czuje młodzież. Czym jest jej frustracja i gniew.
Przyznam, że poza incydentami gnębienia belfrów nie słyszałam o zorganizowanym szkolnym buncie, o jakiejś nowej Wrześni. Za to o samobójstwach uczniów słyszę sporo.
Dobrze, że tego dotknęliśmy. Tytuł mojego tekstu Któż tam będzie wisiał? pochodzi z utworu zespołu R.U.T.A., to jest ludowa piosenka o wieszaniu ekonoma i karbowego. Osoby, które znały sam tytuł, myślały, że chodzi o samobójstwa uczniowskie. Chciałem trochę zagrać z tym oczekiwaniem, zmienić wektor intuicyjnego myślenia w zaskakującym kierunku.
Mój brat skończył Władysława IV, jedno z najlepszych liceów w Warszawie, które prowadzi też w rankingu samobójstw. Zastanawialiśmy się, czy liczono też próby, czy tylko te udane, co brat podsumował: „Na pewno udane, władysławiacy są we wszystkim pierwsi”. Ale żarty żartami.
Niestety. Nie znam dokładnych statystyk, ale problem z pewnością narasta. Stąd właśnie mój zamiar – przekierunkować gniew, bezradność i poczucie krzywdy, by nie stały się autodestrukcyjne. Lepiej zrobić rewolucję. Chciałem jednak zaznaczyć, że nie pisałem o konkretnych ludziach, raczej o systemie, który najwyższa pora podważyć. Dlatego nauczyciele nie mają w moim tekście imion i nazwisk – są czysto funkcyjni.
Na koniec chciałam cię zapytać o formę twoich tekstów. Zacząłeś rapem „Polskich rymowanek”, pisałeś dramaty historyczne, pastisze dla młodzieży, remiksy bajek…
A w minionym roku ukazała się moja książka poetycka – Ostatnie zimy. Najczęstsza strategia, uwielbiana zresztą w szkole teatralnej, polega na tym, że buduje się swój idiom, tak zwany styl. Nigdy nie było mi to szczególnie bliskie, wolę próbować nowych rzeczy, nieustanie sprawdzać różne formy. Mógłbym pewnie napisać pięć kolejnych tekstów w stylu Rymowanek i sprzedać je hurtem, ale po co? Ostatnio na przykład skończyłem dramat rodzinny na motywach biblijnych i dla niego szukałem jeszcze innego języka.
A nie robisz się z wiekiem bardziej lapidarny?
Racja – od długich wywodów wolę syntezę. Ale że z wiekiem? Mam dwadzieścia sześć lat! Lapidarność stylu Juliusza Cezara poćwiczę sobie na emeryturze.