325966349_1247987299264197_231588098745398078_n.jpg
Cała w kredzie
Muszę zacząć tę opowieść jeszcze raz.
W 2006 roku w Londynie odebrałam telefon. Telefon to był podwójny stres, bo nie dość, że telefon, to odebrałam za granicą no, a tam ludzie dzwonili do mnie w obcym języku informować, że grafik zmieniony. Przez absolutną pomyłkę byłam wrzucona w rolę dzielnej Polki na emigracji, która robi londyńską karierę od pucybuta do milionera, czyli od sprzedawcy ulicznego musu ze zgniłych truskawek do osoby, która Pracuje Na Umowie, i pięłam się po szczeblach, aktualnie parząc, zdecydowanie za wolno, kawę. Nie uśmiechałam się i z tego powodu Area Manager pytała: „Is she ok? Is she ok? Making coffee is not a big deal, for Christ sake, it is fun fun fun”. Byłam tak wyrwana ze strefy komfortu w czasach, w których nikt nie używał jeszcze tego określenia, że już właściwie było mi wszystko jedno, więc nawet ten telefon odebrałam.
Telefon oznaczał, że jest wiadomość dobra i zła. Dobra, że dostałaś pracę nauczycielki, zła, że nie do końca ją na pewno dostałaś, bo są dwie kandydatki i trzeba natychmiast przyjechać na rozmowę, więc pokonać te pięćdziesiąt procent niepewności. Nie wiem czy dlatego, że wyobrażałam sobie, że w tej pracy nie ma rozmów dyscyplinujących na temat uśmiechania się, a już na pewno nie po angielsku, ale po pokonaniu rozmaitych dramatycznych przeszkód (odbieranie i wykonywanie telefonów, kupienie biletu na autokar, rzucenie pracy w kawiarni z dnia na dzień, przeproszenie włoskiej koleżanki, że zostanie sama na sobotę, odbycie rozmowy kwalifikacyjnej) zostałam nauczycielką w Polsce.
Bycie nauczycielką w oczach twojego rozmówcy, tego wykształconego, pracującego w kulturze i sztuce, czyni cię automatycznie pokrytą kurzem osobą, której nie pomaga nawet ironia, a właściwie ironia głównie przeszkadza. Wyznanie, że tym się właśnie zajmujesz sprawia, że szarzeją ci włosy, stają się nagle pozbawione protein, rajstopy i szaliki się mechacą i zaczynają pokrywać włosami kotów, psów, świnek morskich, na butach i dżinsach wyrastają niemodne wzorki, a twoje powiedzenia zostają zredukowane do „urlop czas zacząć” i „starość nie radość”. W domu wyrasta ci boazeria, szklanki mają okrągłe uchwyty. Nigdy nie byłaś w teatrze na darciu ryja i tarzaniu się po podłodze, chodzisz tylko czasem w brzydkiej spódnicy do Teatru Słowackiego w Krakowie sprzed Kleczewskiej albo właściwie tym bardziej po, co postrzegasz jako akt buntu i działania bliskiego anarchii. Pijesz rozpuszczalną neskafe, jesz kremówki z koleżankami i przeglądasz, w wolnych chwilach, przegląd biblioteczny, narzekając na ceny książek. Rozmawiasz tylko o Mickiewiczu i ironicznie o ostatnim przemówieniu Mateusza Morawieckiego. Nigdy nie czytałaś „Lampy” w młodości.
Nie, stop, jeszcze inaczej. Jeszcze raz. Możesz nawet mieć te różowe włosy, chodzić na każdy Brutaż lub być straight edgem, nosić konwersy ocieplane, mieć rower, nie mieć lub mieć media społecznościowe, w zależności co w danym sezonie się liczy, aplikację be real, słuchać Bacha, Young Leosi, cytować z pamięci Peer Gynta, porównywać przekłady Fausta, mieć przeczytane wszystkie nagrody Gdynia, a i tak, w oczach rozmówcy, jesteś marnym cieniem, białym żołnierzem, nosisz spodnie czy tam właśnie spódnicę, więc wszystko, co mówisz, traci blask.
Nad rozmową unosi się biały dymek i jesteś tam ucharakteryzowana, z kokiem, w garsonce, z przedstawicielem związków zawodowych z wąsami pijesz herbatę z metalową obręczą. Rozmówca wie, że to dymek, w którym zwykle ptaszek Woodstock mówił kreskami, i widzi na żywo co innego, ale wie też, że oczy go mylą. W oczach rozmówcy, niekoniecznie z doktoratem, ale przynajmniej pieniędzmi masz trochę łatwiej – jesteś po prostu frajerką i to dużo łatwiej ogarnąć. Zawsze bez kasy całe życie, a teraz nawet na dorobku trzeba jej stawiać wino, no weźcie jej wezwijcie taksówkę, przecież ona chciała wracać jako nauczycielka tramwajem. Po nocy. Ej, ale wiedziałaś, że są inne prace? Czy tam po prostu cię nie chcieli? Na przykład w Cap Gemini, można robić coś jako stanowisko podpięte pod cośtambleble z regionalną dystrybucją na srakę regionalną z angielskim b1‒ no błagam, chociaż to, udowodnij, że nie przegrałaś życia. Przynajmniej nie będziesz mówiła „ferie”, tylko „urlop” jak człowiek. Bądź przynajmniej jakiś, mówiły matki do Józia, kobieciarzem albo koniarzem. Bądź przynajmniej mniej jakaś, mówią ludzie, czy musisz być zawsze taka w tym szarym kardiganie, jak zetkacper?
Czy ja mogę to poprawić? Hehe, czy ja mogę to poprawić, rzekł uczeń po trzech minutach pisania, myśląc, że to robi po raz pierwszy i jest to najbardziej błyskotliwe powiedzenie świata, zupełnie tak, jak każdy penis na okładce zeszytu jest najśmieszniejszym obiektem narysowanym po raz pierwszy na świecie. Wydawało mi się, że właśnie tak chciałam rozpracować ten system, i że na tym będzie polegać bycie cool: obranie sobie najbardziej obciachowego zawodu, jaki istnieje na ziemi, i uczynienie z niego perły, centrum świata i rozgwieżdżonego nieba nade mną, outfitu Rihanny. Niestety, wszystko można w życiu poprawić i klasówkę, i kartkówkę, i życiorys. Gdyby był ustalony na raz, na zawsze, to mielibyśmy przynajmniej chociaż trochę łatwiej, chociaż lepiej, ale niestety, musimy męczyć się z możliwościami, do końca, nic nie jest ostateczne.
334915292_1208700236673849_7971879349302847506_n.jpg
Bycie nauczycielką oznacza, że codziennie niezależnie od wymogów terapeutycznej kultury, usprawiedliwiającej wszystkie możliwe emocje, musisz pozbyć się ich na czas wkroczenia do sali. Nauczyciel to aktor, powtarzała mi moja mentorka i bardzo się irytowałam, ale brutalnie szybko zrozumiałam, w pierwszych sekundach, że to prawda. Ta przestrzeń między biurkiem (czasem jest to ławka) a tablicą i kredami (czasem są mazaki, ale mazaki się wypisują, są z plastiku, mają więcej wad niż zalet). Nie ma nic bardziej wiecznego od pyłu z kredy, który osiada szczególnie na czarnych ubraniach noszonych przez nauczycielki, w każdym zakamarku, bez osadu z kredy jakbyś nie prowadziła lekcji. Jesteś cała w kredzie, kreda zmywa twoje wszystkie troski i kłopoty na te czterdzieści pięć, czy trzydzieści minut, jeśli uczysz w Montessori. Usiłujesz je czasem przytrzymać z całej siły, postawić na bycie w prawdzie, ale kreda na twoim ubraniu zamienia je w jeszcze bardziej spektakularne wydarzenie teatralne, jeszcze większą zgrywę, czy mówisz „dobra, dziś jestem trochę zła, więc uważajcie” czy przełykasz metafizyczne ukłucie w środek zwoju mięśni, bo twoja ulubiona uczennica powiedziała o twoim ulubionym wierszu, że jest słaby, i tak wiadomo, że nic się nie może wydarzyć, bo jesteś jak stewardesa, ucieleśniona przewodniczka po piekle i czyśćcu. Uśmiechasz się i mówisz „tak, wiem, że jestem cała w kredzie, zawsze jestem cała w kredzie. Nawet nie musicie mi mówić”.
Fragment nieskończonej książki Jak można zgubić grzankę.